L4. Stało się. Zdecydowałam się. Dwie nocki wytrzymałam, więcej nie dam rady.

Tak sobie myślę, że to ta rozmowa z tą okropną koleżanką się do tego przyczyniła. Po prostu chcę pokazać, że ja też nie jestem z kamienia i czasem mnie coś boli.

Żegnam się z premią (w sumie chyba lepiej teraz niż później, bo tak czy siak musiałabym się pożegnać). Weekendów pracujących i tak nie ma. A to zawsze były moje dwa powody sprawiające, że chętnie przychodziłam do pracki.

Dzisiaj była walka w przychodni. Zamiast zapisywać ludzi na normalne wizyty, to kolejki zajmują oczekujący na recepty. A do tego gdy przychodzą, to tych recept jeszcze nie ma. Wlazłam do Pani Doktor, nakrzyczałam, prawie się poryczałam i wyszłam. Nie sądziłam, że aż taki stres mnie tam spotka. Zeszłam na dół po kartę, mimo, że doktor jasnej odpowiedzi nie dała czy mnie przyjmie. Lecz w rejestracji okazało się, że jest jeszcze jeden doktor, który przyjmuje. Łamiącym głosem opowiedziałam co się działo przed chwilą i po co przyszłam do przychodni. Przyjął bez problemu, dał L4 i jeszcze leki przeciwzapalne. Można? Można.

Panie rejestratorki są naprawdę wspaniałe jeśli wyjaśni się o co chodzi. Czy przez olewackich lekarzy i głupie wewnętrzne przepisy mam zmieniać przychodnię? Fakt, że mi trochę daleko do niej, ale dojazd jest znośny i jest to niedaleko mojej pracy. Chyba znów muszę szukać mieszkania w tamtej okolicy. Trzyma mnie tam jeszcze mój ortopeda. Pierwszy, który szczegółowo potrafi wszystko wyjaśnić, i z którym jakiś czas temu zawarłam sztamę, bo też nie lubi staruszek przychodzących godzinę przed wyznaczoną wizytę i zajmujących malutką poczekalnię… Idę do niego pod koniec lutego, dzięki paluszkom jednej z rejestratorek :). To zmieniać czy nie zmieniać?