Mówię „nie” pogrzebom. Nie i już. Nie chodzę, bo nie wyobrażam sobie znów przeżywać tego, co kiedyś na stypach, na których byłam chyba z kilkanaście lat temu.
Pamiętam tylko dwa takie zdarzenia. Raz gdy jako dzieciak dotykałam „trupa”, a drugi raz (ktoś mi bliższy) gdy nie mogłam przestać płakać i do niczego się nie nadawałam. Potem przestałam jeździć. Wolę sama ze sobą się uporać ze śmiercią, z odejściem.
Moja obecność na pogrzebie nie ma sensu. Wiem już, że nie poczuję się od tego lepiej, ani ja, ani nikt inny. Ja pamiętam jak się czułam na tamtych dwóch „imprezach”, więc wiem, że nie potrzymam nikogo za rączkę ani nie podtrzymam na duchu ciepłym słowem. Świeże otwarte rany trudno się goją. Dla mnie są zbyt bolesne. Nienawidzę patrzeć gdy komuś jest źle, gdy ktoś się rozsypuje, tak jak ja kiedyś. Mi nie poprawia samopoczucia, ani nie pomaga oswajać się ze śmiercią patrzenie, jak ktoś inny cierpi.
Tylko, że tak wiele ludzi tego nie rozumie. Wydaje im się, że iść na pogrzeb trzeba, że tak się oddaje zmarłemu szacunek. Jakiś hołd? Przecież go już nie ma. Ty wierzysz w niebo i piekło, to się z nim spotkasz albo nie. Po co żegnać jego cielesną powłokę. A może będzie następna? Może w następnym życiu się spotkacie? Podejście do pogrzebów zależy od wiary. Ja mam jaką mam, ale niestety mało kto jest w stanie wysilić się, żeby choć spróbować mnie zrozumieć.
Tak, ten wpis jest zainspirowany faktem czyjejś śmierci. Będzie pogrzeb. Nie pójdę. Nie była to osoba zbyt bliska, ale jednak rodzina. Mamusia napewno będzie się za mnie wstydzić i tłumaczyć, że mnie nie ma, bo muszę pracować… Naprawdę tak ciężko zrozumieć moje podejście?