Cudny weekend. W piątek skończyłam pracę o 14, potem jazda 100 km i popołudniu na koncert. Namówiłam oprócz siostry nr 1, siostrę nr 2 i szwagra. Ciut się spóźniliśmy, ale już chociaż fajna atmosfera była, a nie stan oczekiwania i pierwszego piwa…
Nawet jeszcze udało mi się namówić tatusia żeby nas wszystkich na koniec miasta pod lokal zawiózł. Mój dar przekonywania był tego dnia niesamowity ;-).
Pierwszy zespół przesiedzieliśmy, a na drugi poszliśmy pod scenę. Nosiło mnie i tak naruszałam operowaną nóżką, że mnie boli trzeci dzień. Końcówka wieczoru niefajna, bo głupio się przyznać, ale alkohol bardzo mocno uderzył mi do główki. Na usprawiedliwienie dodam, że wcale nie było go dużo(!).
W sobotę pobudka o 7.30, potem z godzinę później szorowałam fugi na podłodze w łazience (nieźle mi poszło). Oczywiste jest, że „na kaca najlepsza praca”. Czułam się o dziwo dobrze. Odmóżdżałam się. Słuchałam radia i horoskopów. Wspomnieli, że mój znak powinien dziś unikać zadań wymagających cierpliwości, ale wszystko się powiedzie.
Potem pojechałam do dziadków sprzątać im chałupkę. Przedłużyło się to o drzemkę dziadka. Gdy wstał wzięłam się znów za pracę, w międzyczasie wyskoczyłam na zakupy z mamą i wróciłam tam dokończyć ogarniać.
Pod koniec zaczęło wychodzić ze mnie zmęczenie i gdy tylko skończyłam pojechałam do siebie. Zajrzałam tam od razu po pracy, więc wiedziałam co mnie czeka tzn. 7 stopni wewnątrz i pełno kurzu do ogarnięcia. Na szczęście wiedziałam też, że będę mieć wodę i to ciepłą (awaria od dawna i zwykle jej nie ma), bo włączyłam podgrzewacz. Od razu po przyjeździe poszłam przynieść z piwnicy drzewo, potem napaliłam w piecu, poodkurzałam i pomyłam podłogi. Dopiero wtedy mogłam usiąść i odpoczywać. Potem po raz pierwszy od hm… sierpnia? wykąpałam się w wannie we własnym domku. A moja łazienka jest przepiękna i dokładnie taka jak sobie wymarzyłam – białe płytki, różowe ściany, białe sprzęty, różowe dodatki itd… Naprawdę to jest dla mnie straszny ból gdy leciała do mojej cudnej narożnej wanny tylko żółta woda albo wcale jej nie było.
Szybko zasnęłam. W niedzielę rano pełny relaks, ale dopiero po przyniesieniu masy drewna. Ktoś miał do mnie przyjechać z samego rana i wstałam wcześniej, ale pojawił się później. Nie byłam zła, bo byłam zajęta – siedziałam z szydełkiem poprawiając dready i czytałam książkę na Kindelku (obecnie Strefa Szaleństwa Joy Fielding). Fajnie tak posiedzieć na spokojnie we własnym wysprzątanym domku. Potem wyjechałam do dziadka na urodziny. O tym napiszę osobno, a w niedzielny wieczorek napiłam się winka i w końcu położyłam.
Ten weekend miałam strasznie długi, bo teraz będą nocki. W poniedziałek posiedziałam jeszcze trochę, potem spakowałam się i kota i w drogę 100 km spowrotem. Po drodze jeszcze dwa krótkie przystanki sprawowo-towarzystkie i dojechałam do Miasta. W weekend strasznie się najpierw napiłam (%), potem najadłam (impreza z daniem obiadowym, przekąskami i …dwoma tortami), ale i naodpoczywałam. To mój sposób na udany weekend, polecam.