Dzień 1 
Wrocław—>Cypr
23-12-2018 
14,2 km


Dzień wcześniej miałam wolne, więc dwa dni wcześniejsze dałam sobie spokój z planowaniem, drukowaniem, rozmyślaniem o Cyprze. Wszystko układało mi się w głowie. W sobotę wszystko przygotowałam. Zrobiłam też depilację, manikiur, spakowałam się do końca i umyłam włosy.
Noc przed wyjazdem nie mogłam spać. O 2 gotowałam makaron z kostką rosołową, bo byłam bardzo głodna. 
Rano przed 5 go dojadłam, wypiłam kawę, umyłam naczynia i poszłam na dworzec.
Pociąg do Krakowa był o 6.34. Na miejscu miałyśmy chwilę żeby przejść się po galerii. Ja wypiłam kolejną kawę. Kupiłam sobie pasek do spodni, które mi mega spadały. Ma schowek, który świetnie się sprawdził do noszenia aparatu. Jak chcę zrobić zdjęcie to szybko go wyciągam, chowam, zapinam na zatrzaski i nie wypadł ani razu. 
Potem podmiejskim pojechałyśmy na lotnisko. Tam trochę ładnych światełek np. walizka i z tyłu krakowski motyw – smok.
Bardzo denerwowałam się lotem, bo poprzednio oba kiepsko zniosłam. Kawa nie ułatwiała mi się uspokoić. Jakoś przeżyłam. Siedziałam przy oknie. Odkryłam, że słabo napompowana poduszka się dopompowuje przy starcie, przy zmianie ciśnienia.
Jak dojechałyśmy była 18 i było już ciemno. Przed lotniskiem rosły piękne palmy. Okazało się, że parę minut spóźniłyśmy się na autobus miejski i na następny musiałyśmy czekać prawie godzinę. Jakbyśmy wiedziały o której są odjazdy to szybciej obeszłybyśmy lotnisko.


Pafos

Po dojeździe autobusem miejskim znalazłyśmy się przy dworcu w Pafos. Jest to stolica i to był dworzec na którym byłyśmy potem wielokrotnie. Jeden z dwóch większych w tym miasteczku. Tuż przy promenadzie miejskiej wzdłuż morza. Była tam niedaleko wielka choinka ze światełek. Świąteczny wystrój miasta w grudniu, a zimna i śniegu brak. Choinek i lampek pełno w okolicy. Kolorowe. Bardzo ładne. Nie taki nadmiar ozdób jak w Polsce, ale jednak widoczne były elementy świąteczne. Nawet na autobusach wyświetlały się napisy „Merry Christmas Happy New Year”. Tam mają oficjalnie tylko jeden dzień wolny, ale jednak bardzo dużo osób świętowało też w inne dni. Wiele sklepów i lokali było zamkniętych aż do naszego wyjazdu, czyli w drugi dzień świąt. Co się naszukałam na koniec otwartego sklepu z pamiątkami to moje. Obeszłam całą promenadę,  chodziłam również po równoległych i prostopadłych uliczkach. I znalazłam dopiero trzy otwarte tuż przy dworcu. Jeden był centralnie tuż przy nim, non stop otwarty, ale strasznie mały wybór i wysokie ceny. Dwa pozostałe były niecałe 100 m dalej pochowane za knajpami z jedzeniem, w których było pełno ludzi. 


Owoce

W Coral Bay, przy drodze do hostelu znalazłyśmy za murowanym płotem pomarańcze. Wdrapałam się i zajumałam parę. Potem jeszcze skubałam trochę owoców w innych miejscach. Niby wszystko jest czyjeś, ale żadnych ludzi wokół to nie krępowałam się. Nawet raz wskakiwałam na murek żeby dostać te dalsze, ładniejsze. Pomarańcze słodziutkie, banany albo niedojrzałe albo czarne leżące na ziemi. Jednego podwójnego znalazłyśmy i zjadłam potem w fajnym miejscu. Mandarynki raczej rosły na polach ogrodzonych, ale też dorwałam, jednak kwaśne. Cytryn nie chciałam zrywać. Grejpfruta znalazłam w hotelowym parku, leżał pod drzewem. Mega soczysty i pyszny a la pomelo. Trafiłam też mandarynko-pomarańczę. 


Nocleg

Hostel bardzo fajny. Pokój wysoki z ładnym widokiem na miasto i góry w oddali. Basen hotelowy bez wody już (zima), ale ładny i spory. Przyjmował nas ciemnowłosy starszy mężczyzna o imieniu Costa. Był zawsze wieczorami, czasem z dzieckiem oglądającym bajki na youtubie, czasem jakimiś kolegami czy gośćmi. Pomógł nawet przy rowerze, ale o tym za chwilę. Śniadanie dostałam jak chciałam, bez mięsa, ale talerz był pełny tak samo jak mięsożerców. Śniadania w stylu angielskim. Czyli tłusto i węglowodanowo – białe tosty, jajecznica, fasolka, dżem. Tylko że pysznej fasolki było tylko trochę i tylko w pierwszy dzień. Na szczęście Iza nie chciała. Ogólnie koleżanka okazała się być bardzo ugodowa. Nie miała własnych potrzeb, żadnego zdania, nie prostestowała gdy też dostawała wegetariańskie śniadania, nie szła jeść sama, jak poszła ze mną to jadła równo. Doprowadziło to do kłótni później. 


Towarzystwo

Iza nic mi nie pomogła przy organizacji. Znalazła tylko dwie rzeczy, które chce zobaczyć i kupiła bilety na pociąg do Krakowa. Nie sprawdzała żadnych informacji o miejscu do którego jedziemy. Nie miała pomysłu co tam robić. Ja bardzo często pozwolam sobie na moich wycieczkach na improwizacje. Na przykład na spacerze w którą stronę iść, na rowerze którą drogą. Było tak nie raz, że wiedziałam gdzie chcę dotrzeć, a już mnie nie obchodziło którędy. Gdy kolejny raz zasugerowałam jej żeby podjęła decyzję w którą stronę jedziemy to się oburzyła, że to przecież ja o wszystkim decyduję. Strzelała fochy bardzo często. Ja się od tego odcinęłam, a naprawdę należę do ludz cierpliwych. Najważniejsza jestem sama dla siebie.  Stwierdziłam, że nie jestem tam dla spełniania jej potrzeb, zwłaszcza, że mi nie pomagała. Nie lubię osób bez własnego zdania. Pokłóciłyśmy się w depresji. Depresji geograficznej – to znaczy poziom jeziora w którym to się stało jest pod poziomem morza. Nie wytrzymałam już i wybuchłam. Jednak ona się nakręciła i nie słuchała co do niej mówię.
Powiedziałyśmy sobie trochę za dużo. Ona nawet mi chciała dogryzać wchodząc na temat mojej mamy. Jak w przedszkolu.Gdy nie dawała dojść mi do słowa to przestałam się odzywać. Wygadała się i spokój – więcej ciszy po drodze. Nie ciągnęłam tematów i potem postanowiłam milczeć gdy się zaczynały jej humorki, fochy i już potem się tego trzymałam i było w miarę spokojnie. Co nie znaczy, że nie próbowała mi dogadywać.
Trudno, znów mi się towarzystwo nie trafiło. Snuła się za mną jak cień. A liczyłam, że będę mięć współtowarzysza podróży, który coś zaproponuje, coś ciekawego znajdzie, a tu lipa. I jeszcze ten foch na sam koniec – w windzie na dworcu docelowym zażartowałam (z uśmiechem na ustach to powiedziałam), że w końcu od siebie odpoczniemy. Odpowiedziała „no to pa”. Zonk. Bez poczucia humoru na dodatek. A powiedziałam to co obie na pewno myślałyśmy, bo od kłótni w jeziorze między nami było raczej chłodno. Może ją ubodło to, że sugerowała mi przed wyjazdem, że mogę nie być w formie na rower na dłuższą trasę, a ona to sprintem na rowerze dojeżdzała pół godziny do pracy. A okazało się, że ja wjeżdżałam nawet pod górkę, a to ona nie dawała rady. Rower prowadziłam tylko wtedy gdy niemożliwy był dojazd. Dogadywała mi też, że mi się lepiej rowerem jeździ, bo jestem chuda. A to mnie rzucało na boki, ja zatrzymując się w błocie nie mogłam ruszyć dalej. I moja opona w rowerze oberwała. I taka masa i taka ma swoje plusy i minusy. I 50 kg i 100 kg. Nie przekonasz, nie podyskutujesz, ona wie swoje. I foch :). Baba 46 lat. Chyba myślała, że będzie mi matkować, a na miejscu okazało się, że jestem bardzo ogarnięta, więc może to stąd takie niedogadanie?


Pierwszy wieczór

Ona chciała pierwszego wieczoru iść spać do hostelu. Wyciągnęłam ją na spacer po nabrzeżu. Wstąpiłyśmy do otwartej knajpy, kupiłyśmy piwo na wynos (znów Koperbergera znalazłam i jeszcze lokalnego Leona) i poszłyśmy spacerować. Cudnie było nad morzem. Najpierw tereny dzikie, potem zabudowane, przez tereny jakichś knajpek zawsze było przejście. Wszystko pozamykane. Wpakowałyśmy się raz przed cyplem w trudny zaułek, gdzie przeszłyśmy po wodorostach czy co to tam ciemnego morze wyrzucało. Ale przeszłyśmy trzymając się skał i dalej były schodki. Potem chciałyśmy iść wokół najwiekszego kawałka lądu wchodzącego w morze, gdzie były zabudowania i widać było deptak, ale na drodze był martwy kot. Rozłożony, na środku drogi, czarno-biały. My zmęczone, więc jednak nie nadrabiałyśmy drogi. W tamtą stronę mniej więcej w tym miejscu i chwilę wcześniej pojawił się jeden śliczny kotek, potem drugi, potem nas zaprowadzili na górę po schodach (taka trasa przy morzu, między hotelami) do swoich kumpli i była cała chmara kotów różnej maści i wielkości. Wszystkie utuczone. Przy luksusowym hotelu mieszkały. Potem jeszcze w wielu miejscach widziałyśmy koty. A to wyskakiwał czarny ze śmietnika, a to bury szedł z tostem, a to gdzieś się wylegiwały. Te bez jedzenia były bardzo przyjazne. Nie to co wychudzone chudzielce z Maroka. 

Dzień 2 
24-12-2018
rowerem 42 km, pieszo 12 km
Iza rowerem 50 km


Rankiem w Wigilię poszłyśmy wypożyczyć rowery. Za 15 euro pożyczyłyśmy dwa górskie. Bez świateł, ale z zamkiem, więc mogłyśmy je gdzieś zostawiać. Koszyki z przodu. Ja swój wykorzystywałam, miałam wolne plecy, ona nie. Mi dzięki temu było chłodniej i wygodniej. Po drodze rozebrałam się z getrów, bluzy i zostałam w krótkim rękawku i mini spodenkach. Szal jednak zostawiłam bo wiało przy morzu.
Pierwszy punkt planu przegapiony przeze mnie (nie na tyle ważny żeby zawrócić, a może i go widziałam..). Iza twierdziła, że widziała wrak statku Edro III. Ja nie kojarzę. Nie używałam wtedy jeszcze mapy. Dopiero potem włączyłam w telefonie google maps żeby sprawdzić czy jest droga przy morzu. A chwilę później całkowicie pogubiłyśmy w polu bananowców. 
Po drodze w tamtą stronę zgubiłyśmy się i wylądowałyśmy w polu bananowców. Była jakaś wielka budowa, asfalt się urwał i wyglądało na to, że gdzieś zaraz powinna być jakaś droga.. Potem już włączłam na mapie jakiś punkt docelowy i słuchałam nawigacji. Rowerowa Google tam nie działa, więc zerkałam na atrakcje z pieszej wersji i do rowerów włączałam inną. Kawałki nawet po typowych ścieżkach rowerowych załapywałyśmy.

Pierwszy dłuższy przystanek był przy jaskiniach skalnych, nad wcięciem w lądzie, gdzie woda była czyściutka a morze otaczały białe skały, w których było widać wnęki. Nad tym domy, palmy – ot rajski widok.
Potem objechałyśmy kawałek od morza i dotarłyśmy do trasy turystycznej przy kościółki Agios cośtam. Ona nie chciała nawet wejść do kościoła „bo nie chodzi, bo nie”. Ja przykryłam się chustą. Czytałam o tym, żeby tak robić i była informacja o stosownym ubiorze przed wejściem. W środku mnóstwo obrazów. I ołtarz i świeczki. Przy tym kościółku był też jakiś port. Było to na podwyższeniu, więc piękny widok na morze.
A wyjeżdżając z tych dzikich „ścieżek rowerowych” i próbując skrótem wrócić do głównej jechałyśmy po czerwonej utwardzonej ziemi (czerwonoziemy?) i normalnie jakbyśmy nagle obie straciły moc albo miały nienapompowane koła, taki wysiłek musiałyśmy w to włożyć. Czary! 

Potem asfaltem dalej aż w końcu droga była coraz gorsza i przed nami pojawił się mega zjazd. Przez te wcięcia w lądzie droga w tamtych rejonach bardzo często jest poprowadzaona pod ostrym kątem. Stromo w dół, a potem w górę. Przy pierwszym takim dużym zakręcie z pochyleniem drogi w dół na ulicy pojawiły się brązowo-białe kaczki. Było tam wcześniej otwarte stoisko-knajpka, a mi się chciało kawy. Zatrzymałyśmy się więc. I tu wypiłyśmy mrożoną kawkę i dostałyśmy po bananie od sprzedawcy (taki zwyczaj? :)). Zastanawiałyśmy się czy pić kawę ciepłą czy zimno. W końcu jednak trochę wypadało się schłodzić przed podjazdem w górę.
Bawiło mnie to, że w zimie piję mrożony napój. Zapaliłam, wypiłyśmy, zjadłyśmy i w drogę dalej nabrzeżem.


Potem był mostek trochę zwodniony, bo woda na nim płynęła jakby z poniższej rzeczki, ale w sumie to nie wiem skąd się wzięła skoro rzeka była w dole. Chwilę jeszcze droga była szeroka i gładka. Potem coraz gorzej.
Zaraz za tym mostkiem zjechałyśmy do kanionu Avakas. Bardzo podobno zachwycającego, ciut trudnego w zimie ze względu na poziom wody (tak wynikało z przewodników), ale jednak niedługo po wkroczeniu na niego zawróciłyśmy. Przy drodze, przy skałach zostawiłyśmy rowery bo wejście było męczące. Dobrze, że była tam studzienka z wodą pitną to można było się obmyć i napić czystej lodowatej górskiej wody. Był tam też ładny budynek czynnej toalety. 

Wróciłyśmy po rowery, poszłam na plażę żółwiową (podpisana) poszukać tych cudnych stworzeń. Nie znalazłam. A raz mój wzrok mnie oszukał i zamiast na skałę w wodzie trafiłam na jakąś glinę i ubrudziłam buty, bo się wydostać nie mogłam. Woda w morzu cieplutka, ta w strumieniu nie bardzo. Jednak tylko na tym kamiennym mostku mogłam wyszorować sandałki. 
Na plażach w tych rejonach w miesiącach letnich żółwie składają jaja. Podobno są pilnowane i montowane specjalne klatki żeby drapieżnicy im nie zaszkodziły. Widziałam znaki uprzedzające o ochronie żółwii i pełno knajp z nazwą i zdjęciami żółwii, ale żadnego zwierzątka.

Droga była potem coraz gorsza. Coraz wyżej, więcej kamienii aż w końcu pojawiła sie góra, na którą nie dałam rady wjechać. Zamiast drogi były tam już skały nałożone na siebie tworzące drogę. Było coraz dalej od morza. Tu Izę wychaczył starszy Anglik w wozie terenemowym. Zagadał kiedy szła sama, a ja byłam za zakrętem. Życzył nam powodzenia i powiedział, że droga będzie coraz gorsza.. Po krótkim czasie miałam dość, czułam się u celu. Sprawdziłam, że jesteśmy w odległości 18,6 km od hostelu. Było jakieś rozwidlenie drogi. Byłyśmy już na półwyspie, na który chciałam dotrzeć i był widok na koniec wyspy. Zjadłam na tej górze pomarańczę. Iza dała mi ciastka, bo padałam z głodu i postanowiłyśmy zawrócić, bo wkrótce miało się ściemniać. Był to początek Półwyspu Akamas, tuż na wysokości lasu Akamas. Potem niedaleko było coś na mapie oznaczone jako „wejście do jaskiń”. Ja chciałam tam zobaczyć co jest, bo były fajne wielkie głazy. Ona nie chciała, poczekałaby. Było już popołudnie, rowery rzucały długie cienie. Niestety wejścia do tego „broniły” kozy.
Stały sobie, nie uciekały, ale jednak się ich bałam i odpuściłam. To coś jak z martwym kotem – „Stop, bo tu jesteśmy”. 


Chwilę wcześniej odkryłyśmy, że schodzi mi powietrze z koła. Zaczęłyśmy zatrzymywać auta, które nas mijały. Pytałyśmy o pompkę do koła. Kto nie znał angielskiego pokazywałyśmy na migi. Chyba wszyscy się zatrzymywali. Mimo, że jakiś czas łapałyśmy nie z tej strony drogi co trzeba (ruch lewostronny, kierownica oczywiście z prawej). Niektórzy nawet wysiadali i szukali pompki. Większość to wypożyczone auta. Chłopaki chyba tamtejsi proponowali nam podwózkę, ale na taką propozycję nie byłyśmy przygotowane, poza tym to był chyba mały jeep, zapakowany, z wielkim psem z tyłu, więc jak miałyśmy się zmieścić? Potem jeszcze pamiętam lawetę, ale nie mieli pompki ani siedzień żeby nas zabrać.. może im się nie spodobałyśmy :).

W międzyczasie obserwowałyśmy przepiękny zachód słońca. Wpadało ono od morza, a otoczenie zmieniało barwy. Więcej nam się taki nie powtórzył. To był dzień z najlepszą pogodą. Były to olice największej plaży Lary Beach.

 Potem zatrzymaliśmy parę. Nie mogliśmy się dogadać. Jednak kierowca a la koks wysiadł i zaczął z tyłu składać siedzenia, ściągnął przednie koło, wpakował rower, pokazałam na mapie, że Coral Bay i wsiadłam do auta. Iza została jak już było prawie ciemno. Miała jakieś 8 km do hostelu wg mapy. Trasą najbliższą. Tego dnia ona zrobiła 50. Jej opaska zaznaczyła na mapie pokonaną trasę – wyglądała bardzo ciekawie ;). To ja byłam w lepszej formie rowerowej, Iza była zmęczona. Zaproponowałam że ja wrócę rowerem chociaż nie czułam się już z głodu za dobrze, ale wiem, że dałabym radę. Ona pokiwała głową, że nie, żebym jechała. Pocieszałam się, że ma sprawny telefon i powerbanka, więc jakoś wróci. Faktem jest, że lepiej znałam angielski, więc się lepiej dogadam, ale oni wcale nie mówili w tym języku! Po drodze okazało się, że to para Czechow. Ucieszyli się, że ja Polka. Drobna kobita powiedziała, że „no to się domówimy”. Cośtam jeszcze o trudnej drodze pogadaliśmy. W sumie nie wiedziałam gdzie chcieli mnie zawieźć. Nie mieszkaliśmy w centrum, tylko tak na uboczu. Myślałam, że może na stację, ale minęliśmy jedną. Potem przejechali zjazd który mi nawigacja pokazywała, więc powiedziałam o stacji, chyba słowo benzyna podziałała bo wtedy skumali i przy następnej mnie wysadzili. Facet wysiadł, złożył mi rower. Podziękowałam najpiękniej jak umiałam po polsku i angielsku. I pojechali.

Na stacji była para. Ona pracownica w uniformie, a on w samochodzie Cypryjczyk albo Grek. Ten język mnie bardzo zaskoczył. Trochę się go nasłuchałam, bo kierowcy bardzo dużo gadali przez telefon, a autobusami trochę pojeździłyśmy. I jeszcze pamiętam z któregoś autobusu muzykę z gongów która się nagle kończyła tak jakby płyta się zacięła i po chwili od nowa to samo. I od nowa. I jeszcze raz. I tak sporą ilość razy.. No ale wracając do języka. Nie mam pojęcia o czym ta para rozmawiała. Coś tam gestykulowali, a ja dalej nie mam pojęcia czy kręcili ze sobą czy o benzynie. Stacja była zamknięta. Babka miała krzesełko i nie wiem po co tam siedziała. Podobno wszystkie stacje tam zamknięte w święta. Spytałam o kompresor, pokazała mi gdzie jest, przerwać im rozmowy nie mogłam, bo oni nie kończyli mówić. Nie mogłam tego koła napompować i jeszcze wentyl mi wpadł głębiej. Poprosiłam babkę o pomoc, po dłuższej chwili podeszła, spróbowała, ale też nie dała rady. Miałam 2 km do hostelu. Było już ciemno. Tam tylko główne ulice oświetlone. Na mapie nie mogłam zaznaczyć żeby mi pokazywał tylko trasy ze światłem (a szkoda…), więc były drogi gdzie bez latarki w telefonie mogłabym nie wiedzieć nawet w którą stronę iść. Niebo czarne, z wielką ilością gwiazd. Podłączyłam telefon do powerbanka, włączyłam funkcję latarki i tak próbowałam go umocować w koszyku żeby coś widzieć. Paru ludzi mijałam. Bałam się czy nikt i nic mi nie wyskoczy, ale życie jest ciekawsze gdy przełamujemy własny strach..
Jak auta jechały to uciekałam z drogi. Jakoś dotarłam. Odkryłam wtedy, że hostel jest pięknie oświetlony ultrafioletem z drugiej strony od wejścia :).


Na miejscu pogadałam z Costą o rowerze, obiecał spróbować napompować go następnego dnia – po śniadaniu. Odkryłam, że mój telefon wciąż nie ma sieci. Włączyłam go od nowa i załapał. Izka podobno się denerwowała i dzwoniła 3 razy przez ten czas, a ja nic takiego nie miałam, tylko dostałam smsa „jadę do domu”. Zastanawiałam się do jakiego domu..
Zadzwoniłam i powiedziała, że zaraz będzie, że jest 2 km od hostelu i wspomniała coś o sklepie. Miałyśmy iść po piwo znowu. Tylko, że ja tam siedziałam trochę marzłam i czekałam z boku, a ona poszła sobie usiąść do pokoju i dopiero wtedy do mnie zadzwoniła i wielce oburzona, że musi zejśc na dół zapiąć rower, bo jeszcze nie skorzystała z toalety. Ona miała klucz do pokoju. Tego wieczoru nawet nie spytała co się ze mną działo. Myślała chyba, że podrzucili mnie pod hostel i naprawili w międzyczasie rower..

Ja byłam mega głodna. Ona nie chciała nigdzie iść. Była jakoś 19, więc dla mnie nie było mowy siedzieć w hostelu. Dla mnie hostel to tylko spanie i kąpiel. No i tu śniadania. Poszłam sama, zwłaszcza, że odczułam, że ona jest na mnie zła. Za co?! Znalazłam angielską kanjpkę. Fajnie tam było. Zagadałam że ja hungry, a potem, że ja vegetarian i kobita mi doradziła co mogę wybrać. Zjadłam wielką porcję cheddara, cieplutką bułeczkę i reszta talerza to warzywa. A, i pyszny homemade coleslaw. Taki only w UK :). Wypiłam przy tym piwo. Nie żałowali. Wystrój był piękny, a do tego jacyś muzycy mnie przepuszczali w wejściu i zaczęli się schodzić ludzie, jakiś tenor miał występować. Pożyczyłam długopis od kelnerki i pozapisywałam wspomnienia. Głupio mi, że napiwku nie mogłam zostawić, bo rachunek wyszedł 10 euro, a ja drobnych brak. 

Wróciłam po około dwóch godzinach, ona wykąpana w łóżku czytała książkę. Pożaliła się, że nie ma korka do wanny, więc się wygrzać nie mogła. A sprytna Danusia wzięła okrągłe mydło, użyła jako kurek i rozgrzała i wymyła mięśnie :).

Dzień 3
25-12-2018
rowerem 30 km, pieszo 14 km


Następnego dnia wycieczka najpierw do Pafos, potem do Limassol. Jeszcze po drodze oddałyśmy rowery do wypożyczalni. Po kontakcie telefonicznym zostawiłyśmy je pod budynkiem. Tak po prostu – niezapięte. Uprzedziłam, że był problem z kołem. Facet się nie przejął i powiedział, że to naprawią. Zdziwił się bardzo, że w święto oddajemy. No ale umówiłyśmy się tak poprzedniego dnia, że o 10 je oddamy. Dziwne dla mnie też było to, że jak dzień wcześniej szłyśmy do wypożyczalni to chwilę postałyśmy przed wejściem, pooglądaliśmy przez szklane gabloty co tam mają i po kilku minutach podjechało auto i pojawił się pracownik. Jakieś kamery czy co?

Dojechałyśmy na jeden dworzec i poszłyśmy na drugi, międzymiastowy. Spacer 40 minut. Przynajmniej trochę miasta zobaczyłyśmy. Po drodze jakieś groty skalne znalazłyśmy i tam pochodziłyśmy. Już na lotnisku okazało się, że jedna z kilku pobranych apek ma dobry rozkład autobusów, więc mu ufałyśmy i wiedziałyśmy ile czasu możemy zbaczać z trasy.Sporo na mieście było ozdób świątecznych. Na takim ryneczku-placu była choinka z imprezowych czapeczek i neon „2019″. Potem, jak wracałyśmy, okazało się, że wszystko w nocy jest pięknie oświetlone a wokół pełno ludzi i knajpek pojawiło się znikąd.W Limassol chciałyśmy sprawdzić gdzie jest początkowy przystanek autobusu, bo tylko stamtąd autobusy wyjeżdzają na czas. No i zafundowałyśmy sobie długi spacer z portu. W tym mieście wiedziałam, że działa nextbike (aplikacja do wypożyczania rowerów). Znalazłyśmy stację i udało się je wypożyczyć. Dziwne. bo były zamknięte tylko zwykłym mechanicznym zamkiem, a nie elektronicznym stojakiem. Moje polskie konto działało bezproblemowo. Niestety rachunek też dostałam w złotówkach. I to przelicznik 4,5 przy czym euro jest w granicach 4,3. 

W tym mieście zależało mi głównie na Słonym Jeziorze i flemingach. Przy okazji się pokłóciłyśmy, odkryłyśmy mnóstwo innych jezior. Pojeździłyśmy po nich. I ja jeździłam po kamienistej plaży tuż przy morzu (z 4-5 m szerokości miała) i potem mi się udało po piaszczystej kilkaset metrów. Rowerem tuż przy morzu 🙂 Raj.  Wtedy chciałam minąć jedno jezioro i między następnym wjechać na drogę, ale że to ja i tylko ja miałam decydować, którędy jedziemy no to wybrałam plażę. Jadąc po niej ani sekundy nie żałowałam mimo, że ciut oddalałam się od celu dnia. Nawet boiska do siatki mają porobione w morzu. Na plaży było parę knajpek, które jakby wymarły, bo to nie sezon. Stolików pod palmami pełno. W lecie pewnie nie ma miejsc żeby usiąść, a teraz nie było miejsca żeby zjeść, a ja znów głodna. W Jeziorze Słonym tak ostro się pokłóciłyśmy. A właściwie w tym co po nim zostało, bo było bardzo sucho i dlatego część wody brakowało i po ogromnej ilości muszelek odkryłyśmy gdzie jesteśmy. Najpierw myślałyśmy, że to sól albo styropian. Bardzo chciałam zobaczyć flemingi, z których te rejony słyną. W oddali było widać wielkie chmary tych ślicznych różowych ptaków z czerwonymi skrzydłami. Zbliżyłyśmy się do nich tak jak tylko się dało. Zrobiłam dwa piękne zdjęcia. Kończył się dzień i stwierdziłam, że wypadałoby już wracać. Nie cierpię się cofać, jechać tą samą drogą, ale tu faktycznie stwierdziłam, że nie ma sensu jechać dalej, bo trasa prowadzi w większej odległości od jeziora i morza i nawet nie byłoby ich widać, więc zawróciłyśmy. Gdy tylko pojawiła się jakaś odnoga to wjechałam w nią i już trasa i widoki były inne. Wyszło w końcu tak, że w tamtą stronę jechałyśmy morzem, a wracałyśmy jeziorami i po jeziorach. Czasem się musiałyśmy cofnąć, bo okazywało się, że jednak jest jakaś woda i nie da się przejechać. A czasem prowadzić rower, bo w piasku się zapadałyśmy. Czasem mi było lepiej jechać, a czasem jej. 

Przy granicach jezior była granica państwa. Angielskiego. Był drut kolczasty i ostrzeżenia. Ziemia a la niczyja. Puste pole. Dno jeziora zapewne. W wielu miejscach ciężko się jechało :). Wyglądało jak mokra pustynia, było takie wielkie. Ogromna pusta przestrzeń, mini pustynia. Czasem było widać jakiś samochód terenowy albo motocykl, a czasem zupełnie nic – tylko piasek i morze. Im bliżej miasta tym więcej śmieci i starych opon. 

Wyjechałyśmy stamtąd przy plaży, przy której pierwszej się zatrzymałyśmy (kamienista) i włączyłam nawigację do centrum handlowego My Mall, przy którym też są przystanki autobusów i stojak rowerów. Jednak minęłyśmy go i podjechałyśmy dalej. Przez miasto ciężko się jechało. Mało miejsca na drodze. Na ulicach pełno samochodów, na chodnikach też (!), nawet na przejściach dla pieszych były poustawiane. Nieraz nie było miejsca żeby przeprowadzić (!) rower między nimi i trzebabyło wejść na ulicę to zrobić. Aut pełno. Podobno każdy cypryjczyk ma, a do tego wypożyczalnia aut na wypożyczalni.

Na kolację poszłyśmy do restauracji o nazwie San Marino. Po drodze się rozpadało. Wyciągnęłam z plecaka pelerynę przeciwdeszczową i tylko ręce mokły. Tego dnia było święto, więc było widać, że do pracowników i właścicieli zeszli się znajomi i rodzina, ale może jest tak też na codzień..? Grzałyśmy się przy piecu na drewno, który był w środku knajpy i obserwowałyśmy jak uruchamia się fontanna z palmy. Zjadłyśmy wegetariańskiego burgera z frytkami, ja wypiłam piwo, a Iza dwa soki. Potem w pelerynie deszczowej poszłyśmy na dworzec na autobus podmiejski po drodze obserwując jak miasto się obudziło – wszystkie knajpy zapchane ludźmi. Większość młodych, głośnych i uśmiechniętych. Życie toczy się tam wieczorem. My już byłyśmy padnięte. Oddałyśmy rower tam skąd go wzięłyśmy i poszłyśmy czekać na autobus do miasta, który zawiezie nas do naszej noclegowni. Na przystanku żadnego rozkładu. Ja usiadłam na krawężniku, po chwili usiadło tak więcej ludzi. My byłyśmy pewne, że autobus tam przyjedzie wkrótce, inni nie bardzo, bo słychać było rozmowy. W końcu zaczepiła mnie para dziewczyn. Bardzo mi przypomniała mnie kiedyś. Tylko dziwne, że chłopak, którego zaczepiły wcześniej, a wyglądał raczej na tamtejszego, nie wiedział nic o autobusie, tak sobie stał, a potem pojechał z nami. A ja turystka wiedziałam. A to był ostatni albo przedostatni autobus tego dnia.


To chyba tego dnia w autobusie do Coral Bay słuchałyśmy te gongi, których szybko nie zapomnę. Coś jakby płyta się zacinała, coś kierowca przy tym majstrował, ale naprawdę dużo dużo razy słuchałyśmy tego początku muzyczki z gongami.

Tego wieczoru pozbierałam trochę owoców, skakałam na murowane ogrodzenie za którym był wypasiony hotel żeby zerwać najpyszniejsze pomarańcze. Z boku jeszcze spostrzegłyśmy coś większego, chyba grejpfruty albo pomelo. I to gnije sobie przy murach – jest daleko od hotelu, ośrodka i nie ma teraz sezonu turystycznego. U nas dzieje się to z jabłkami, a tam z cytrusami. Tylko widziałyśmy jak banany wywozili. Dojrzewają sobie pod niebieskimi workami i potem na pakach mini-vanów są wywożone gdzieś. 

Ja tam szalałam za mandarynkami, bo je się przecież fajnie obiera i większość jest słodka. Dopiero następnego ranka udało się znaleźć parę drzew i spróbować pierwszy raz w życiu świeże zerwanej z drzewa w jej naturalnym środowisku.

Wieczorem też udało mi się namówić Izę na piwo na plaży. A ona znów chciała iść do hostelu. Nie kumałam jej. Jednak poszła ze mną i tu temat pracy wyfrunął i to tak mocno, że już mu się poddałam. Tak to bywa jak się jedzie z kimś z pracy i innych tematów nie chce się poruszać żeby się nie pokłócić.. Opowiadała mi ciekawostki z wyjazdów służbowych etc. Plaża przy pętli autobusowej (wielki plac i parking z jedną linią autobusową) nazywała się Corallia. W sumie to jeździł tam tylko jeden autobus, ale nawet w święto o godzinie 10 autobusy jeździły co 10 minut. Jeden przyjeżdżał, drugi odjeżdzał. A kierowcy przystojni 🙂

Dzień 4
26-12-2019
Cypr—>Kraków
pieszo 19.6 km


Ostatni dzień był taki najluźniejszy. Byłyśmy już zmęczone. Rano zwiedziłyśmy nadbrzeże z drugiej strony. Szukałyśmy drogi, przy którejś któregoś wieczoru straszyło mnie stadko gacków. Iza mi wtedy opowiadała o echolokacji.

Piękna pogoda już się skończyła, ale na szczęście nie padało. 

Jeszcze w Coral Bay natknęłyśmy się na budowe nowego osiedla niedaleko morza. Wlazłyśmy jakoś bokiem i chciałyśmy iść wzdłuż morza, ale okazało się, że droga się nagle kończy jakimś dołem. Wtedy zaczepił nas jeden z robotników, wyprowadził z labiryntu budynków i jeszcze dał węża żeby umyć buty z błota :). Prawdopodobnie byłyśmy pierwszymi turystykami w tym nowym obiekcie hotelowym :), a będzie wielki.

Poszłyśmy razem do Parku Archeologicznego Kato Pafos (przy okazji nazwa dworca miejscowego) wpisanego na listę UNESCO. 

Droga przy morzu była cudna. Miasto widać, że jest bogatsze, bo zadbane. Pełno domków przy plaży, zejśś do morza, porcików i mnóstwo palm! Te miejsca były wręcz boskie. Przy każdym domku prywatny basen, bo chyba morze w tamtych rejonach nie nadaje się do pływania ze względu na fale i podejście do niego. A na pewno przy wietrznej pogodzie. Gdzieniegdzie podejście do morza było skaliste, były ostrzeżenia o tym, że ze względu na silne prądy pływanie tam jest niebezpieczne. I to chyba w tym miejscu jest to łączenie morza z lądem w głąb morza. Nie wiem jak to wyjaśnić, widziałam to na zdjęciach, że jest widok na morze, po bokach woda, a na środku ląd. 

Co do samego parku archeologicznego to faktycznie tak jak mój tato mówił – małociekawe, ale warto raz iść. Podobały mi się mozaiki, biała latarnia i łaciaty amfiteatr, na którym zjadłam banana-bliźniaka. 

Później szukanie drogi do Grobowców Królewskich. Nawigacja przeprowadziła nas przez wielki kompleks hotelowy. Nie mogłyśmy znaleźć z niego wyjścia. Na środku przepiękny basen, pełno mostków, palm, innych roślinek, budynki z pokojami i restauracjami. Ludzi prawie wcale. Zrobiłam tu dużo ładnych zdjęć. Był też ogród z cytrusami i tu w końcu dorwałam się do grejpfruta. Leżał sobie piękny, dorodny i dojrzały pod drzewkiem.
Pyszny był, nie za kwaśny, a mega nawadniający. Tutaj Iza skubnęła pomarańcze nawet nie wiem kiedy. Potem znalazłyśmy jedną bramę, potem drugą, obie zamknięte i w końcu oczom naszym ukazał się murek, po przeskoczeniu którego znalazłyśmy się na wolności. 


Dalej już szosą doszłyśmy do wejścia do grobowców. Do środka atrakcji nie poszłam i poprzez cichutkie „no” umówiłyśmy się przy dworcu za parę godzin. Iza po zwiedzeniu poszła od razu na dworzec wstępując po drodze do sklepu z pamiątkami. Ja spędziłam czas bardzo aktywnie. Chyba trzy godziny były. Obeszłam nabrzeże w poszukiwaniu sklepów z pamiątkami i poobserwowałam miasto i ludzi. Popołudniu już więcej lokali było otwartych i ludzie spacerowali przy morzu. Jest tam murowany deptak, a na końcu głównej plaży drewniana kładka z toaletą i prysznicami. Za nią zmienia się zabudowa na bardziej dziką, ale starsznie wiało i już nie miałam czasu ani sił żeby tam się przejść. Zamieniłam z młodymi kioskarzami parę słów o pocztówkach, posiedziałam na końcu deptaka, znalazłam piękne kolorowe zejście po plaży. Na koniec poobserwowałam wzburzone morze, połapałam aparatem rozbryzgające fale i żegnałam się z morzem. Iza się odezwała jakiś czas wcześniej, że już czeka i nigdzie nie idzie. Dałam jej znać gdy znalazłam sklep z pamiątkami, ale odpisała, że już wszystko ma. Posiedziałyśmy chwilę na ławce, porobiłam zdjęcia pamiątek, zapaliłam papierosa i przeszłyśmy na drugą stronę ulicy na dworzec. 

Autobusem pojechałyśmy na lotnisko. Chwilę spędziłyśmy przed wejściem, a dłuższą chwilę za bramkami. Wyczytałam, że jest tam taras dla palaczy. I faktycznie można było posiedzieć przy stoliku na dworze. Gdy podali informację o odprawie naszego samolotu to ustawiłyśmy się z przodu kolejki do sprawdzania biletów. Byłyśmy pierwsze. Po chwili zostałyśmy przeniesione do kolejki utworzonej obok i tam też byłyśmy pierwsze, ale jako Non-priority. I i tak trzebabyło czekać aż przejdą oni, a potem my. To lotnisko jest trochę dziwne, bo jak się wyjdzie z jednego budynku to potem wchodzi się do takich a la szop, hangarów i tam się czeka na wejście do samolotu. 


27-12-2018
Kraków—>Wrocław 14 km

Potem był Kraków. Spacer do hostelu na Miodowej zahaczając o sklep nocny. Rano spacer do smoka, potem po rynku, przez Sukiennice. Obeszlyśmy go z każdej strony. Wstąpiłyśmy do baru Momo na śniadanie i Poranną Kawę, a potem do nowej Vegi, czyli Green cośtam. Potem na Flixbusa i po 19 w mieście i w mieszkaniu witałam się z kotkiem około 20.  Razem: rowerem 72 km, 74 km pieszo.

🙂