Jestem! Wróciłam! Cała i zdrowa (no chyba, że za kilka dni wykluje się coś od tego łażenia z ciut mokrą głową…).
Przygód związanych z wyjazdem było mnóstwo. Opiszę, bo warto je zachować ze szczegółami.
Wyjechałam z domu wczesnym popołudniem. Pojechałam obejrzeć choinkę znajomej (ot taką manię mam w tym roku) i wypić z nią kawkę. Potem do kolegi oddać mu komputer do naprawy. Tylko, że poprzednio jak go dostał od właściciela tego komputera to mu działał i potem gdy go oddał, to też jakiś czas dobrze hulał. Nic przy nim nie robił! Sama jego obecność tak zadziałała… A że już nowy komputer jest w użytku, to wzięłam ten starszy z planem przejrzenia, oczyszczenia i przygotowania do sprzedaży. Tylko go włączyłam, a po chwili zonk – zgasł wyświetlacz. I już nie dał się uruchomić. Posprawdzałam co umiałam i zdecydowałam wspólnie z właścicielem, że wraca on do tego kolegi. Ze względu na zbyt niską pogodę na dworze (a dokładniej podczas podróży) nie został sprawdzony od razu i trzeba poczekać.
Później pojechałam do rodziców, zjadłam przepyszne wegetariańskie gołąbki, posiedziałam chwilę, wyszłam z ich pieskiem na spacerek, zrobiłam kawę na drogę i wio…
Podjechałam po koleżankę i wyruszyliśmy w stronę Miasta. Po drodze z rozmowy wynikło, że może ktoś by z nami pojechał. Szybki telefon i … propozycja została przyjęta. Całkowity spontan. Szybkie męskie pakowanie. Pies na smycz, do samochodu i w drogę…
Jestem doskonałym kierowcą, ale jednak i w mieście rodzinnym potrafię się zgubić i wjechałam nie w tą drogę co trzeba. Do wyboru są zwykle dwie trasy – 1. wioskami i międzymiastowymi oraz 2. autostrada. Ja wymyśliłam trzecią: 3. wioski i autostrada. Tak, Ona mnie jakoś przyciąga. Chciałam jechać opcją 1 żeby zaoszczędzić kilometrów, ale mój pociąg do autostrady zwyciężył i po krótkim „telefonie do przyjaciela” (taty) stwierdziłam, że nie ma co się cofać i jedziemy dalej. Pozwiedzaliśmy okolice i autostradką dojechaliśmy do Miasta.
Tam chwila na wymiany akumulatorów między autem pożyczonym i moim (oj z akumulatorami to spore zamieszania, więc ominę), a potem weszliśmy do mieszkania na trochę. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, oni popili, a potem w drogę oddać auto… Niestety w trakcie jazdy odkryłam, że mamy malutko czasu (jeśli chcieliśmy mieć transport potem do Miasta to musieliśmy zmieścić się do 21) i jeszcze mniej paliwa, więc zawracanko. Po drodze odkryliśmy nieczynną moją stację benzynową, więc trasą tuż koło mojej pracki (ja to pracoholik jestem…) wróciliśmy do mieszkania. Na górze już mogłam się napić. Posiedzieliśmy trochę i wyruszyliśmy w drogę na rynek. Transmisja rozpoczęta w TV o 20 była przez nas śledzona i skoro miałam pewność, że to, czego nie chciałam widzieć – „przegapiłam” zachęciło mnie do wyjścia. Strasznie się nie chce wychodzić gdy siedzi się w ciepełku, a w TV w miejscu docelowym widać było padający śnieg… Z tym, że już dwa razy było tak, że nastawiłam się na wyjście na rynek i nie poszłam i wtedy jednak czegoś w tamtych Sylwestrach brakowało.
W autobusie, a potem w tramwaju było strasznie wesoło. Sto-laty, życzenia, śpiewy i częstowanie mandarynkami. Szkoda było wysiadać, ale ta jazda trochę nas do hałasu przyzwyczaiła. Tak w pół do północy byliśmy na miejscu. Usiadłam sobie (jak to ja, wciąż problemy z nogą mam) na murku i patrzyliśmy co się dzieje przy tym gadając na ciekawe tematy.
Za 10 dwunasta zaczęło się otwieranie szampanów, stukanie butelek i wszechobecna radość, a zaraz potem fajerwerki, czyli dym i huk bardzo blisko ludzi… To ostatnie mi się nie podobało.
Zwierzak, którego wzięliśmy ze sobą został w mieszkaniu. Strasznie to znosił. Duży pies, a chyba ze strachu biegunki dostał. Nawet bał się samego widoku rozpryskujących fajerwerków. Trzeba było go prosić by siedział w korytarzu żeby nie musiał patrzeć przez okno. O wyjściu na balkon nie było mowy.
Po północy tłum się trochę przerzedził, zniknęła ochrona z wejścia to poszliśmy bliżej sceny.
Nawet trochę potańczyliśmy. Potem znaleźliśmy przystanek. To było trochę trudne. Potem przesiadka, czekanie, marznięcie, trzeźwienie, a potem wysiedliśmy jak najbliżej domu, a i tak czekał nas z 15-20 minutowy spacerek. Jeszcze w autobusie była mowa o kupnie alkoholu po drodze, ale jednak pogoda nas zmusiła do szybkiego truchtu w stronę mieszkania i pieska.
I potem jakoś tak szybko poszliśmy spać…
O porannym wstawaniu powiem tylko, że było ciut ciężkie. Trochę się kręciliśmy. Plan był jeszcze raz spróbować oddać to pożyczone auto, ale stwierdziłam, że to już nie ma sensu, bo przecież by trzeba jechać w trójkę i z pieskiem, albo podrzucić ich na przystanek i co to za atrakcja dla nich.
Dzień „po” był bardzo fajny. Zrobiłam żarcie, napój nam został, więc nie padliśmy z odwodnienia. Trzy razy zrobiłam pranie. Pomagaliśmy sprawdzać testy (fajna robota na poruszenia naszych komórek mózgowych). Na początku nie dawaliśmy rady dodawać cyferek (a przynajmniej ja), ale potem to już jakoś nam poszło i po 3 godzinach siedzenia w papierach skończyliśmy to. Tak sobie pomyślałam, że jednak tego było sporo i sama pewnie robiłabym to z 5 godzin. To takie moje zlecenie dodatkowe, o którym zapomniałam, bo miałam czas do południa Nowego Roku, ale ciut się przedłużyło. Na szczęście Sylwester zleceniodawcy też się przedłużył.
W międzyczasie rozjaśniła mi koleżanka włosy, a gdy je suszyłam to oni gadali, a potem gdy ja się ogarniałam, to oni się masowali (fajnie mieć kolegę masażystę…).
I to jeszcze nie koniec atrakcji. Spakowaliśmy się. Pozamykane wszystko i do samochodu. Niespodzianka, bo trzeba było szyby skrobać. Wzięliśmy się ostro za to wszyscy. Powiedziałam, że przedniej nie trzeba, bo zaraz włączę silnik i się ogrzeje sama… Nakłamałam. Akumulator padł (a jeszcze wczoraj odpalał ten egzemplarz). Ale spoko, mam drugi. Odpalamy kablami z niego. Lipa. Przekładamy akumulatory. Jeszcze większa lipa, bo rozrusznik już wcale nie kręci, a twedy trochę dawał radę. Wyprowadzamy auto z miejsca postojowego (bez wspomagania ciężko, potem jeszcze trzeba było cofnąć, a zupełnie nic nie widziałam do tyłu. Daliśmy radę. Już do przodu, odpalamy na pych. Obroty 2100 i dym z tłumika. Gaszę, panikuję, kłócę się z ojcem przez telefon (słowo „złom” w jego ustach wywołuje we mnie agresję). Próba odpalenia jeszcze raz. Lipa. Znów proszenie przechodzących ludzi o pomoc. Oczywiście wszyscy twierdzą, że dupa akumulator, a to, że światełka wszystkie świecą, że alarm działał i że akurat ten wczoraj służył dla 100 km to nic. Odpalam na pych. Umiem, bo to nie pierwszy raz. Udało się. Obroty duże, ale spadają, auto się ogrzewa jest ok. Szybko ruszamy mimo, że słaba widoczność (musieliśmy dojechać!). Nie pcham się w miasto tylko dwa zakręty i jadę powoli dwuasfaltówką. Szyby zagrzane, dobrze jest. Jedziemy do domu!
Auta potem gasić nie mogłam. Pięknie działało, ale się bałam. Postój dla pożegnania kolegi z pieskiem. Postój u zleceniodawcy (papiery oddać). Postój na wysadzenie koleżanki. Kolejny postój już pod moim domem. Zaparkowałam tak, żeby jak coś, łatwo można było wypchać. Gaszę. Próbuję odpalać. Nie udaje się. Chwalę się sama i ciesząc, że jestem przed domem wysiadam, otwieram drzwi i łapię dzikiego kota. Trochę posiedziałam, żeby nagrzać chałupkę i stwierdziłam, że zgodnie z przewidywaniami – mój kot mnie nienawidzi. Focha ma takiego, że lepiej żebym sobie poszła. Ona nie cierpi gdy mnie długo nie ma. Obrażona była, ale jednak weszła do mnie na łóżko jak się już położyłam. Jednak wybrała sobie miejsce w samym rogu. Rano jeszcze foch, a dopiero popołudniu przyszła do mnie sama z siebie. Ach ta moja kochana kicia…
Rano auto na kanał i co się okazało? Że nie powinno się zmieniać akumulatorów po ciemku! Jakiś kabelek ruszyliśmy albo przytrzasnęliśmy. Już jest dobrze. Na szczęście nie muszę wyciągać jeszcze zaskórniaków w tym nowym roku :). Ogólnie Sylwester bardzo udany i z przygodami :).